Mam na imię Marzena. Mam 47 lat. Wszystko, co w życiu udało mi się osiągnąć, osiągnęłam już jako osoba chora. Tłumaczę moim dzieciom, że choroba psychiczna to nie wyrok. Można z nią normalnie żyć.
Wiele rzeczy mnie interesuje na
przykład, ciekawi mnie historia sztuki, rysunek, malarstwo informatyzacja procesów twórczych. Poza tym uwielbiam jazdę na rowerze i spacery po górach. Nieustannie wyznaczam sobie nowe cele, podejmuje się nowych
wyzwań. Obecnie podjęłam walkę z nadwagą. Jedynym marzeniem jakiego jeszcze nie udało mi się na chwilę obecną zrealizować to zrobienie prawa jazdy. Obecnie chcę zwyczajnie dalej żyć, spełniać
swoje plany i marzenia.
Trudne początki
Pierwszych 5 lat życia spędziłam u dziadków na wsi. Był to dla mnie cudowny czas. Potem były już same schody- toksyczni rodzice, toksyczne związki. W trudnych czasach transformacji z ustroju komunistycznego na kapitalistyczny, miałam problemy
ze znalezieniem pracy. Imałam się różnych zajęć pracowałam min. jako opiekunka do dzieci, a także sprzątałam domy i biura. Te wszystkie trudności, spowodowały, że w wieku 27 lat miałam pierwszy rzut choroby. Diagnoza:
ostre, wielopostaciowe zaburzenia psychotyczne z elementami schizofrenii. Załamałam się. Przez trzy lata, nie mogłam się pogodzić z faktem, że choruję na chorobę psychiczną. Opuścili mnie dotychczasowi przyjaciele i znajomi.
Po
pierwszej hospitalizacji, która trwała 4 miesiące trafiłam do schroniska dla kobiet. Nie przebywałam tam długo. Skorzystałam z informacji od pracownika socjalnego ze szpitala o istnieniu Towarzystwa Przyjaciół Niepełnosprawnych. Zgłosiłam
się do poradni stowarzyszenia, która wówczas znajdowała się na ul. Zawiszy Czarnego 22. Trafiłam do doktor, która po rozmowie ze mną zakwalifikowała mnie do mieszkań chronionych w Jedliczach.
Zwrot w życiu
W tym miejscu zaczęła się moja przygoda z TPN-em, która trwa już 20 lat. Początkowo pracowałam w stajni: czyściłam końskie kopyta, itp. Później przez okres 3 miesięcy pracowałam w kuchni. Nie lubiłam tej pracy.
Następnie przeniesiono mnie do pracy w ośrodkowym bufecie. Pracowałam tam prze chwilę. Ówczesna Kierownik ośrodka, zaproponowała pracę w biurze stowarzyszenia w którym pracuję do dziś. W międzyczasie wyremontowałam mieszkanie
na Bałutach i usamodzielniłam się.
Jednak bardzo mile wspominam czas spędzony w Jedliczach. Wspólne spacery, ogniska, itp. Bardzo rozwinęłam się tam emocjonalnie. Niestety miałam swoją, niedorzeczną wizję mojej choroby,
a raczej jej braku. Sama odstawiłam sobie leki. W 2005 roku poznałam mojego męża. Zaszłam w ciążę i dalej nie brałam leków. Po urodzeniu córki bardzo się rozchorowałam. Drugi rzut choroby był bardzo silny- wychodziłam z niego przez
3 lata. W 2010 roku wyszłam za mąż za ojca mojej córki. Kupiliśmy dom i zaczęliśmy długotrwały remont. Kiedy uporaliśmy się z najtrudniejszymi pracami, zaszłam w drugą ciążę i znów miałam odstawione leki. Ciąża była zagrożona a ja
zaczęłam się rozchorowywać. Jeździłam pomiędzy dwoma szpitalami, żeby podtrzymać mnie we względnym zdrowiu i żeby podtrzymać ciążę. To był ciężki czas dla mojej rodziny. Po urodzeniu syna znów trafiłam do szpitala. Tym razem
miałam dobrze ustawione leki i szybko wróciłam do rodziny i życia. Kiedy odchowałam trochę synka, rozpoczęłam naukę w szkole policealnej na kierunku archiwistyka. Udało mi się ją skończyć. Potem mój mąż poszedł na studia. Kiedy
on skończył, ja wróciłam na grafikę po 10 letniej przerwie w tych studiach. Obecnie jestem na 4 semestrze.
Wiele zawdzięczam swojej pracy. Dzięki pracy wróciłam do życia, rozwinęłam się jako człowiek, koleżanka,
pracownik. Regularnie przyjmuję leki i już z tym faktem nie eksperymentuję. Wiem, że na pewno jestem chora i że muszę je przyjmować, żeby funkcjonować jako żona, mama i pracownik.
Ja staram się żyć wg.
Motta Św Augustyna z Hippony: „Dopóki walczysz-jesteś zwycięzcą”, które i Wam serdecznie polecam.