Violetta urodziła się 68 lat temu w Łodzi. Jest jedynaczką. Pogodna, rozgadana i rozśpiewana blondyneczka o wielkich oczach. Marzyła o zostaniu piosenkarką. Śpiewała w domu do mikrofonu ze skakanki, umiała na pamięć „ Brzydula i rudzielec” i „Jak przygoda, to tylko w Warszawie”.
Kiedy Violetta miała 3 lata, zmarła jej matka, odtąd mieszkała tylko z ojcem.
Kiedy Violetta miała 15 lat, wzięła udział w konkursie młodych talentów w czasie imprezy plenerowej w parku na Zdrowiu. Stanęła na amfiteatralnej
scenie, dostała w rękę prawdziwy mikrofon, zaśpiewała do zgromadzonej publiczności. Czuła, że estrada to jej miejsce. Marzenia o śpiewaniu zaczęły się realizować.
Kiedy Violetta miała 18 lat, ojciec ponownie się ożenił. Zamieszkała sama, w przytulnej kawalerce w centrum miasta. Ojciec wspierał finansowo, ale nie była już rozpieszczaną córeczką z kokardami we włosach. Musiała szybko dorosnąć,
poszła do pierwszej pracy.
Kiedy Violetta miała 22 lata, przyszła choroba oczu. Nie wiadomo, czy zauważono ją za późno, czy stan ówczesnej medycyny nie dał szans na całkowite wyleczenie, Violetta odtąd już zawsze będzie skrywać
oczy za ciemnymi okularami, już nikt nie będzie podziwiał jej wielkich pięknych oczu. Marzenia o śpiewaniu zaczęły się oddalać.
Kiedy Violetta miała 25 lat, zachorowała na schizofrenię. Długie pobyty w szpitalu,
powroty do pustego mieszkania, w którym nikt na nią nie czekał. Lata względnego zdrowia, kiedy mogła pracować w spółdzielni inwalidów przeplatane okresami pogorszenia, izolowania się od ludzi i
zewnętrznego świata. Cały czas marzyła o śpiewaniu.
Kiedy Violetta miała 45 lat, umarł jej ojciec. Została wtedy zupełnie sama, zabrakło głosu zdrowego rozsądku, jaki reprezentował ojciec. Zabrakło jego wsparcia finansowego. Postępująca choroba oczu i psychiki uniemożliwiła kontynuowanie
pracy. Skromna renta ledwo starczała na życie. Kiedy przestała pracować, dramatycznie skurczyło się grono osób, z którymi rozmawiała, spędzała czas, dzieliła się przeżyciami. Z jedyną kuzynką nie dogadywały się, nie rozumiały, przestały
w ogóle się kontaktować. Samotna, spędzała czas w sklepach z odzieżą z drugiej ręki, kupując bluzeczki, szale i korale, puszczając w domu muzykę ze starych płyt, śpiewając dawne przeboje , zakładając codziennie nową
apaszkę ze swej kolekcji. Mieszkanie zaczęło przypominać garderobę teatralną z kostiumami do setki niezagranych spektakli.
Kiedy Violetta miała 55 lat, ktoś powiedział jej o Towarzystwie Przyjaciół Niepełnosprawnych.
Trafiła na ludzi, których nie dziwiły ciemne okulary, hippisowskie stroje. Trafiła na miejsce, gdzie mogła pochwalić się swoimi zainteresowaniami, zaśpiewać pełnym głosem, usłyszeć oklaski publiczności, pojeździć na wycieczki, pozwiedzać.
Dała się poznać jako kreatywna, pełna energii aktorka teatru „Kameleon” działającego przy ŚDS.
Kiedy Violetta miała 62 lata, dostała wiadomość, że wpisano ją na listę oczekujących na przyjęcie do Domu Pomocy Społecznej. Wniosek złożono kilka lat wcześniej, w czasie jednego z większych pogorszeń, kiedy bardzo
zaniedbała siebie i mieszkanie. Ucieszyła ją ta wiadomość. Tak bardzo, że przestała płacić czynsz za mieszkanie, wiedząc, że niedługo je opuści. Tak bardzo, że przestała je sprzątać i porządkować swoje kolekcje
ubrań i dodatków. Kiedy przeprowadzała się do Domu Pomocy, jedynym problemem była decyzja, które rzeczy zabrać, bo tam ma tylko jedną szafę. W nowym miejscu nie zapomniała o swoim marzeniu, od razu włączyła się w zajęcia wokalne i recytatorskie.
Pokazała, jak swobodnie czuje się na estradzie, jaki ma talent komiczny.
I kiedy w czasie imprezy plenerowej na Piotrkowskiej zaśpiewała z estrady pięknym, silnym, czystym głosem przebój starego kina „Brunetki,
blondynki”, a z pierwszego rzędu szczerze oklaskiwała ją pani prezydent Łodzi i ludzie spacerujący Pietryną zatrzymywali się, uśmiechając się i nucąc razem z nią, Violetta czuła, że jest na swoim miejscu. Marzenie o śpiewaniu spełniło się.